Dziś wyjątkowo nie będzie nowego przepisu. Chciałam pokazać Wam kilka zdjęć, które zrobiłam podczas kilkudniowego pobytu w Bieszczadach. To szczególne miejsce, które już dawno temu skradło moje serce.

Na początku zatrzymaliśmy się w wiosce na południe od Jeziora Solińskiego. Urokliwe, spokojne miejsce. Można tam było zapomnieć o reszcie świata i upajać się niesamowitą ciszą. I to dosłownie. Jak się okazało dopiero na miejscu, nie było tam ani zasięgu, ani internetu. Dziwne uczucie, gdy nagle nie można dzwonić czy skorzystać z internetu. W Bieszczadach z zasięgiem jest różnie i trzeba brać to pod uwagę szykując się do wyjazdu.

Pomimo długiej i męczącej podróży wieczorem wybraliśmy się na spacer po okolicy. Na łąkach pasły się kozy i krowy. W dole widać było dolinę Sanu.

A to już dzień następny i rezerwat krajobrazowy Sine Wiry, czyli malowniczy Przełom Wetliny. Aby się tam dostać, pojechaliśmy przez Terkę. Za Polankami znajduje się po prawo darmowy parking, gdzie pozostawiliśmy samochód. Dalej trzeba iść pieszo. Cały odcinek ma kilka kilometrów, ale droga jest łatwa i spokojnie można zabrać ze sobą dzieci.


Zeszliśmy ze ścieżki, aby zobaczyć malowniczy przełom Wetliny. Zasiedzieliśmy się tam troszkę. Gdy chcieliśmy iść już dalej, pogoda zmusiła nas do zmiany planów i powrotu szybkim krokiem do samochodu. Zaczęło padać.

I jeszcze zdjęcie Sanu przed połączeniem się z Jeziorem Solińskim.

Wybraliśmy się również na Tarnicę (1346 m n.p.m.), najwyższy szczyt polskich Bieszczadów. Można tam dojść dwoma szlakami – czerwonym z Ustrzyk Górnych oraz niebieskim z Wołosate. My lubimy utrudniać sobie życie, więc wybraliśmy dłuższy szlak z Ustrzyk (około 9 km). Większość turystów pozostawia samochód na płatnym parkingu w Ustrzykach. Jednak jest jeszcze jeden parking tuż przed wejściem na szlak. W sezonie jest również płatny, ale mniej i jest więcej wolnego miejsca.

Na zdjęciu powyżej widać krajobraz jaki ukazał się nam po wyjściu z lasu. Ścieżką przez las szliśmy kilka kilometrów. Nieustannie pod górę.



Po ponad 3 godzinach dotarliśmy na szczyt. W międzyczasie pogoda dość mocno zepsuła się. Zachmurzyło się i bardzo wiało. Spodziewaliśmy się deszczu. Pomimo cudnych widoków i malowniczych chmur, na szczycie było tak zimno, że miałam ochotę zwiewać stamtąd jak najszybciej.

Ze względu na pogodę zdecydowaliśmy się zejść z góry niebieskim szlakiem do Wołosate. Po przejściu czerwonym szlakiem, ten odcinek wydał nam się prosty niczym niedzielny, poobiedni spacerek. W międzyczasie pogoda poprawiła się na chwilę.


W Wołosate, dość przypadkiem trafiliśmy na stary cmentarz bojkowski. Bardzo klimatyczne, odrobinę „upiorne” miejsce. W nocy sama bym tam nie poszła ;)

Będąc w Bieszczadach trudno nie zajechać nad Jezioro Solińskie. W tym roku był wyjątkowo niski stan wody. Jezioro odsłoniło swoje kamieniste, miejscami piaszczyste plaże.

Będąc w Polańczyku szukajcie punktów widokowych. Rozciągają się z nich piękne widoki na miasteczko, jezioro i góry. Trasy są bardzo dobrze oznakowane. Nie sposób zgubić się. A na górze znajdzie się nawet drewniana ławka, aby siąść, odpocząć i podziwiać krajobraz.

W ciągu kilku ostatnich lat Polańczyk powoli zmienia się zdecydowanie na korzyść. Jest czystym, zadbanym miasteczkiem przyjaznym turystom. Powstało dość dużo restauracji. Ja osobiście polecam pizzę z pieca w restauracji Korona. I na tym chyba kończą się dostępne dania obiadowe wegetariańskie w Polańczyku. Dominują dania mięsne i dość tłuste oraz bardzo słodkie desery (to już nawet w Ustrzykach Górnych znaleźliśmy restaurację z daniami dla wegetarian). Na ulicy Zdrojowej w dwóch miejscach można kupić smaczne sery owcze i kozie.
W tygodniu Polańczyk kładzie się spać już około godziny 22. Wówczas można na przykład wziąć ze sobą prowiant i iść na najbliższy punkt widokowy, aby oglądać spadające gwiazdy.

I na koniec powrót do rzeczywistości.